Już po raz drugi w mojej maratońskiej przygodzie miałem startować w piątek na królewskim dystansie. Po Jerozolimie, także Dubaj organizował w tym dniu maraton. Również godzina rozpoczęcia zawodów na dystansie 42.195 m była mało typowa, start bowiem zaplanowano na godz. 7.00. Jeszcze wcześniej startowała elita biegaczy oraz zawodnicy na wózkach, tj. o godz. 6.00. Nie podobało mi się rozdzielanie zawodowców od amatorów, po raz pierwszy spotkałem się z takim rozwiązaniem. Wczesna godzina startu wymuszała poranną pobudkę, wstałem więc przed godziną 5 rano. Poprzedniego dnia przygotowałem cały strój biegowy, do koszulki przypiąłem numer startowy, aby rano nie tracić czasu i się nie denerwować. Zamówiłem taksówkę u hotelowego konsjerża na godz. 5.45. Odległość hotelu od miejsca startu maratonu nie była duża, może 3-4 kilometry, ale metro o tej porze jeszcze w Dubaju nie funkcjonuje, więc został dojazd taksówką. Po porannej toalecie, nasmarowaniu pachwin wazeliną i przyklejeniu plastrów na sutki zabrałem się za śniadanie. „7 DAYSy”, baton energetyczny MuleBar, banan, herbata, sok pomarańczowy stanowiły moje niezawodne śniadanie maratońskie. Tego dnia zapowiadano 26 st. C, na koszulkę założyłem cienką kurtkę, a na plecy zarzuciłem plecak. W podróży na linię startu towarzyszyła mi moja partnerka Renata, która zawsze mnie mocno wspiera oraz robi zdjęcia. Samochód hotelowy już czekał na nas przed wejściem. Wytłumaczyłem kierowcy, gdzie ma pojechać, niestety drogi dojazdowe do miejsca startu zawodów były już zablokowane zaporami, więc ostatnie 1,5 km pokonaliśmy piechotą. Tego dnia ranek w Dubaju był bardzo mglisty i dość chłodny, taka pogoda dawała nadzieję na przyjemne bieganie. Po ok. 15 minutach dotarliśmy do miejsca startu maratonu, tam już był spory tłum biegaczy, którzy próbowali się jakoś rozgrzewać.
Odprowadziłem Renatę bliżej mety (Umm Suqeim Street), tam z obu stron ulicy organizatorzy rozłożyli spore trybuny, nad którymi ustawiono ogromne ekrany telewizyjne. Panował tutaj mały chaos, a mgła i ciemności utrudniały poruszanie się po strefie startowej. Ściągnąłem kurtkę, przekazałem plecak partnerce i pożegnałem się przed startem, zostało do niego ok 25 minut. Linie startu i mety oddalone były o 300-400 metrów od siebie. Pasy zieleni z obu stron dwupasmowej jezdni zabudowane zostały namiotami miasteczka biegowego, rozłożono także sporo stolików z ławkami dla biegaczy. Depozyt dla maratończyków zorganizowano za linią mety, w części miasteczka biegowego przygotowanego dla tych zawodników, którzy ukończą maraton. Tam przygotowano także stoiska z medalami, produktami spożywczymi dla biegaczy oraz pierwszą pomoc. Toalety dla biegaczy różniły się od tych, które znałem z innych zawodów – były kontenerowe, z bieżącą wodą, oddzielne dla mężczyzn i kobiet. Jedyną wadą, przynajmniej tych męskich, była mała liczba kabin (dwie w kontenerze), co powodowało duże kolejki (przy pisuarach ruch był w miarę płynny). Kontenery, po jednym męskim i damskim, ustawiono na poboczu ulicy Abdullah Omran Taryam Street prostopadłej do Umm Suqeim Street, na której odbywał się start i finisz maratonu. Na tej drodze, także wyłączonej z ruchu, można było się rozgrzewać przed startem. Po kilkuminutowej rozgrzewce skorzystałem z toalety i mogłem już spokojnie przemieścić się na linię startu. Na szerokiej ulicy nie było dużego tłoku, więc powoli przesuwałem się do przodu, w stronę linii startowej. W tym maratonie nie było pacemakerów, a start zaplanowano na ok. 2600 zawodników. Lubię takie nieduże zawody, nie ma tutaj tłoku, przepychanek, biegnie się już od samego początku komfortowo. W tłumie biegaczy mogłem spokojnie zrobić kilka zdjęć komórką, rozejrzeć się dookoła, a nawet porozmawiać… Zaczepił mnie Polak, który zobaczył moją koszulkę z polską flagą, opowiedział, że tutaj mieszka, cieszył się, że spotkał rodaka z kraju. Życzyliśmy sobie udanego biegu. W pewnym momencie tłum biegaczy ruszył i porwał mnie ze sobą. Linię startu przekroczyłem po kilkunastu sekundach. Uświadomiłem sobie, że właśnie wystartowałem. Teraz już nic nie było ważne, zostałem ja i trasa maratońska.
Bieg po szczęście
Trasa maratońska w Dubaju wytyczona jest tak, aby elita biegaczy mogła uzyskiwać jak najlepsze wyniki, jest więc dość prosta i monotonna. Nagrody za zwycięstwo w obu kategoriach sięgają 200 tysięcy dolarów, co ściąga tutaj całą światową czołówkę biegaczy. Dodatkowo za poprawienie rekordu świata w maratonie czeka premia w wysokości następnych 200 tysięcy dolarów. Cały dubajski maraton kręci się wokół elit światowych biegów, biegacze-amatorzy zepchnięci są trochę na margines imprezy. Po starcie praktycznie od samego początku nie było tłoku. Szeroka – z dwoma pasami w obu kierunkach – jezdnia zapewniała komfort biegania. Start i metę maratonu, a także pozostałych biegów zorganizowano na Umm Suqeim Street, z tym że metę maratonu zbudowano po lewej stronie ulicy, a metę pozostałych biegów po prawej. Oba pasy oddzielone były od siebie pasem zieleni i płotkami. Po starcie, już po kilkuset metrach skręcamy w lewo w dzielnicę Al Sufouh, a dokładnie w ulicę King Salman bin Abdulaziz Al Saud Street, którą biegniemy wzdłuż wybrzeża, aż do wysokości wyspy Palm Jumeirah, gdzie jest nawrotka i wzdłuż tej samej ulicy wracamy w kierunku linii startu. Już po pierwszym kilometrze łapię rytm biegowy, średnie tempo stabilizuje mi się na 4.42. Wiem, że to trochę za szybko, ale pomyślałem, że odbiegnę trochę od linii startu, zrobi się jeszcze luźniej na trasie i wtedy zwolnię, jednak kolejne kilometry biegnę w podobnym tempie. Pogoda idealna do biegania, lekka mgła i dość chłodno, faktycznie wokół mnie robi się trochę luźniej, część biegaczy przyspiesza, część zwalnia. Mijam pierwsze stanowisko z wodą, nic nie biorę, ponieważ jeszcze od linii startu mam w rękach butelkę z wodą. Całe szczęście, że organizatorzy na stanowiskach zapewnili wodę w małych butelkach, a nie kubkach. Nienawidzę pić z kubków podczas zawodów. Biegnie mi się bardzo dobrze.
Przed nami wyrasta Dubai Marina, kompleks wieżowców, których widok zapiera dech w piersiach. Lekko oszołomiony pięknym widokiem, mijam piąty kilometr trasy, po chwili następuje nawrotka. Wracamy w kierunku startu drugą stroną szerokiej ulicy. Pierwsze pięć kilometrów pokonałem w czasie 23.39. Teraz mogę spokojnie oglądać tych, co zostali w tyle, szczególnie wypatruję Polaków, którzy dość licznie biorą udział w tej imprezie. Pierwsze kilometry maratonu bardzo szybko umykają, widzę kolejne stanowisko z wodą, tym razem biorę butelkę z rąk wolontariusza. Po chwili na ósmym kilometrze biorę drugi żel, pierwszy z kofeiną wziąłem 15 minut przed startem. Mam ze sobą sprawdzone na maratonie w Sydney naturalne żele MuleBar. Już zbliża się dziesiąty kilometr trasy i kolejny pomiar czasu. Trochę podświadomie staram się utrzymywać tempo, którym rozpocząłem ten maraton. Biegnie mi się bardzo dobrze, wypatruję cały czas Polaków po drugiej stronie jezdni, szczególnie rzuca się w oczy Polka o mocno rudych włosach. Dziesiąty kilometr pokonuję w czasie 47.10, czyli praktycznie ciągle utrzymuję tempo ok. 4.43. Mijam po prawej stronie prostopadłą ulicę, z której wystartowaliśmy, dalej biegniemy lekko w lewo, w Jumeirah Street, na której zrobimy dwa okrążenia, każde po ok. 15 km. Jumeirah Street także biegnie wzdłuż wybrzeża, nawrotkę organizatorzy wyznaczyli na wysokości ulicy Al Athar Steet, a z drugiej strony na wysokości wspomnianej Umm Suqeim Strret (miejsca startu i mety maratonu). Oprócz kilku nawrotek trasa zawodów jest prosta i szeroka, z bardzo dobrym asfaltem, jednak na wysokości przejść dla pieszych oznaczonych sygnalizacją świetlną trzeba uważać, ponieważ jezdnie w tym miejscu zabudowane są kostką betonową koloru czerwonego, ułożoną tak, aby tworzyła kilkumetrowy próg zwalniający, który trochę wybija z rytmu.
Biegnąc wzdłuż Jumeirah Street, gdzie jest raczej niska zabudowa mieszkalna i usługowa, oglądam średnio co dwa, trzy kilometry wyrastające nad zabudowaniami przepięknie zdobione meczety, pokryte w całości piaskowcem z piękną ornamentyką, każdy w innym stylu. Trasa maratonu jest dobrze oznaczona tablicami z kolejnymi kilometrami, a skrzyżowań dróg pilnuje policja. Cała ulica wyłączona jest z ruchu, a pojazdy poruszające się po niej to samochody organizatora, czyli białe Toyoty Land Cruiser lub karetki. Piętnasty kilometr maratonu pokonuję w czasie 1.10.24, utrzymując tempo ok. 4.40. Pogoda ciągle sprzyja biegaczom, dalej jest dość chłodno i mgła się jeszcze utrzymuje, stwarzając dobre warunki do biegania. Na trasie zrobiło się całkiem luźno, przez kilka kilometrów rywalizuję z dużą grupą biegaczy z RPA, którzy w rytm biegu próbują śpiewać. Później jednak zabrakło im energii na śpiew i tempo biegu. Takich pojedynczych pojedynków na trasie jest więcej, ja cały czas szukam biegaczy utrzymujących podobne tempo, wtedy pokonuję dystans przyjemniej. W kolejnych punktach odżywiania pojawiają się izotoniki, pokrojone pomarańcze i czekolada. Jest tutaj sporo wolontariuszy, którzy bardzo się starają. Na osiemnastym kilometrze biorę kolejny żel energetyczny, już trzeci. Niedługo dwudziesty kilometr, a ja ciągle mam siłę i biegnę bardzo równo, nawet nie kontrolując zegarka. Dwudziesty kilometr pokonuję w czasie 1.34.00, a połówkę maratonu w 1.39.11. To bardzo dobry wynik jak na styczeń. Sam się zastanawiam, skąd o tej porze roku bierze się u mnie takie bieganie?
Przy ulicy jest trochę kibicujących osób, raczej młodych i z rodzinami, sporo jest także grup młodzieży ubranych jednakowo, reklamujących różnych sponsorów. Są także na trasie miejsca z muzyką, niestety nie na żywo, ale odtwarzaną. Maraton dubajski nie odciska się mocno w świadomości mieszkańców tego emiratu. W centrum miasta mało kto wie, że takie wydarzenie odbywa się w innej jego części. Dobiegam do końca pierwszego okrążenia pętli, na środku drogi stoi baner, który rozdziela ulicę i informuje, że finiszujący skręcają w lewo, a w prawo skręcają ci, którym zostało jeszcze jedno okrążenie. Właśnie skręciłem w prawo, po chwili nawrotka i jestem ponownie na lewej stronie Jumeirah Street, a do mety zostało mi około siedemnaście kilometrów. Dwudziesty piąty kilometr trasy pokonuję w czasie 1.57.28, utrzymuję tempo na poziomie 4.41. Po chwili, na dwudziestym ósmym kilometrze trasy, biorę czwarty żel energetyczny. Biegnie mi się dobrze, ale czuję już odznaki zmęczenia, w głowie pojawiają się różne myśli. Pierwsza, czy dobiegnę w tym tempie do mety? Druga, przecież nic nie ryzykuję, nie planowałem walki, to jest tylko bieganie treningowe. Próbuję odganiać takie myśli. Najważniejsze, że nic mnie nie boli i biegnie mi się wciąż dobrze. Dobiegam, jak się później okazało, do Anglika, który utrzymywał podobne do mojego tempo i z nim przez następne dziesięć kilometrów biegniemy razem.
W pierwszej fazie to on wyraźnie narzuca tempo, później to już ja go ciągnę i mobilizuję do wysiłku. Warunki pogodowe na trasie zmieniają się dość mocno. Mgła, która trzymała niską temperaturę powietrza, ustąpiła i dość gwałtownie zrobiło się ciepło, nawet gorąco. Trzydziesty kilometr pokonuję w czasie 2.21.24, tempo biegu spadło do 4.48. Na samej trasie też zrobiło się ciaśniej, ponieważ dubluję biegaczy, którzy są na pierwszym okrążeniu. Nie jest to najlepsze rozwiązanie, ponieważ gubisz się i nie wiesz, kto biegnie na twoim poziomie, a kogo dublujesz. Szczególnie spore zamieszanie jest przy punktach odżywiania, gdzie trzeba uważać, żeby nie doszło do jakiejś kolizji. Na drugim okrążeniu już rozpoznaję trasę, wiem, że zaraz czeka mnie ostatnia nawrotka i długa prosta do mety. Nie skupiam się na utrzymywaniu tempa, wpadam w jakiś automatyzm, sam jestem zdziwiony, że bez żadnej kontroli biegnę tak równo. Ciągle wsłuchuję się w mój organizm, oczekując jakiś zwrotnych sygnałów, ale o dziwo – cisza! Temperatura i zmęczenie jednak robią swoje, ale wiem, że zostało już niewiele do mety, próbuję się w sobie mobilizować. Trzydziesty piąty kilometr pokonuję w czasie 2.45.03, poprawiając tempo do 4.44. Młody Anglik, który mi towarzyszył przez ostatnie prawie 10 km wyraźnie słabnie, nie pomaga moja mobilizacja i wyraźne go podciąganie, muszę go zostawić, widocznie mam lepszy dzień. Na trasie wzmaga się nieliczny doping, kibice wychwytują szczególnie tych zawodników, którzy biegną szybciej od zdublowanych biegaczy. Przed nami baner rozdzielający jezdnię dla tych, którzy finiszują i dla tych, którzy mają jeszcze jedno okrążenie. Nareszcie mogę skręcić w lewo, do mety pozostało ok. dwa kilometry. Wyraźnie słabnę, ale staram się jeszcze „głową” utrzymywać swoje tempo, nie zależy mi na czasie, ale na dobrym, równym biegu. Czterdziesty kilometr pokonuję w czasie 3.09.21, tempo biegu spadło do 4.52. Jeszcze został kilometr, łapię butelkę wody ze stanowiska odżywiania, piję łapczywie i ją odrzucam, muszę mieć wolne ręce, bo zaraz z saszetki wyciągnę polską flagę z napisem Ostrowiec Św., którą zabieram na każdy maraton. Gęsty tłum kibiców, który zgromadził się wokół jezdni oddzielają od nas barierki, wzmaga się doping, wymachuję do nich polską flagą, słyszę w odpowiedzi polskich kibiców. Zostało kilkaset metrów maratonu, widzę już metę i trybuny po obu stronach jezdni, gdzieś tam jest moja partnerka. Wymachując flagą wbiegam na metę, zerkam na duży zegar: 3.20.28 to czas brutto, netto będzie lepszy. Na moim zegarku: 3.20.05. Jestem szczęśliwy, kolejny maraton za mną. Medal ląduje mi na szyi, przechodzę dalej, dostaję wodę, banany, batoniki, ale to wszystko jest poza mną, ja jestem teraz po prostu szczęśliwy!
Piotr Dasios, nr bib startowy: 1773
czas netto: 3.20.04, miejsce open: 159, kat. M50-54: 11 miejsce
Red. jęz. Justyna Harabin