Jesienny Festiwal Biegowy w Żywcu był dla mnie bardzo udany. W sobotę trzeciego października zająłem 1. miejsce w Mistrzostwach Polski Starostów, Prezydentów Miast i Wójtów Gmin na 5 km oraz 2. miejsce w kategorii M50 w Biegu Głównym o Puchar Burmistrza Miasta Żywca. Tego dnia czekała mnie jeszcze długa podróż do Krynicy Zdroju, gdzie czekali w hotelu dwaj koledzy biegacze z Ostrowca Św. – Marcin Wiśniewski i Witek Kozioł. Obaj wystartowali w sobotnim biegu na 10 km – „Życiowej Dziesiątce” w ramach Tauron Festiwalu Biegowego. Nie byli jedynymi biegaczami z naszego miasta startującymi w krynickiej imprezie. Reprezentacja Ostrowca Św. w różnych biegach była wręcz imponująca. Wspomnę tylko niektórych: Pawła Wośka, Konrada Sulika, Rafała Korulczyka czy Krzyśka Sidowskiego.
Dotarłem do Krynicy Zdroju ok. godz. 20. W hotelu czekali już na mnie Marcin i Witek, przy kolacji zdali relację z odbywającej się w tym dniu „Życiowej Dziesiątki”. Biegową rywalizację pokrzyżował mocno wiejący halny, który skutecznie utrudnił osiągnięcie dobrych wyników. Miły wieczór skończyliśmy dość szybko, ponieważ rano czekał nas strat w półmaratonie. Prognoza pogody też nie napawała optymizmem, rano miało padać, wiać i niestety miało być zimno.
W hotelu Witek przekazał mi mój pakiet startowy odebrany w biurze zawodów. Wygodne łóżko rekompensowało długi i ciężki dzień. Szybko zasnąłem twardym snem. Hotel na rano przygotował nam zimny prowiant. Niestety, koledzy nie zgłosili, że jestem wegetarianinem, wszystkie kanapki były z szynką! Rano przed biegiem wzmacniałem się batonikami i kanapkami z masłem.
Start półmaratonu w ramach Tauron Festiwalu Biegowego planowany był na godzinę 8.15. Ten rok był trudny dla organizatorów 11. edycji. Zmiana terminu startu festiwalu plus pandemia spowodowały masowe rezygnacje zawodników z udziału w imprezie. To wszystko nie wpłynęło dobrze na stronę organizacyjną festiwalu. Słynąca z perfekcyjnej organizacji krynicka impreza, nie przypominała w żadnym wymiarze tych poprzednich. Po sobotnich startowych doświadczeniach moich kolegów postanowiliśmy, że na start półmaratonu pójdziemy już w strojach sportowych okryci foliami termicznymi. Poranna prognoza pogody niestety się sprawdziła, było dość chłodno, pochmurnie, deszcz wisiał w powietrzu. Start naszego biegu ulokowany był przy bramie 1., na deptaku w Krynicy Zdroju. Z tego miejsca o godz. 7.00 wystartował także Koral Maraton, a o 7.50 Runek Run na 22 km.
Przy deptaku było już sporo biegaczy startujących na różnych dystansach. Każdy bieg krynickiej imprezy oznaczony był innym kolorem, odwzorowanym na numerze startowym zawodnika. Półmaraton oznaczony był popielatym kolorem paska. Wejście do strefy startowej z dużym pylonem oznaczającym start i metę zawodów było jeszcze niedostępne. Środki bezpieczeństwa związane z pandemią koronawirusa zezwalały na otwarcie bramek strefy startowej dopiero na 15 minut przed startem danego biegu. W tym czasie zawodnicy oczekujący na start w półmaratonie rozgrzewali się wokół strefy startowej, gdzie nie było widać wielkich tłumów.
Po ogłoszeniu komunikatu o zbliżającym się starcie półmaratonu biegacze gromadzili się w strefie startowej i o dziwo było tutaj dość luźno. Dzięki temu mogłem ustawić się blisko linii startowej, aby uniknąć przepychania się w pierwszej fazie biegu. Nie miałem w głowie jakiejś specjalnej strategii na ten półmaraton, przeanalizowałem wcześniej profil trasy i wiedziałem, że nie będzie łatwo. Sobotnia rywalizacja w Żywcu też nie ułatwiała mi zadania. Wiedziałem, że jak wytrzymam pierwsze pięć kilometrów „wspinaczki” na Tylicz, to później już nie będzie źle. W tym roku organizatorzy sprawili niespodziankę zawodnikom startującym w półmaratonie – trasa biegu została odwrócona. We wcześniejszych edycjach Festiwalu Biegowego Tylicz zostawiony był biegaczom na „deser”.
Z rozmyślań biegowych wyrwało mnie odliczanie ostatnich sekund do startu, a wystrzał z pistoletu ostatecznie uwolnił od nachalnych myśli. Zawodnicy ruszyli z impetem. Szybko, już po kilkuset metrach ukształtowała się czołówka biegu. Po pierwszym dość szybkim kilometrze byłem zadziwiająco blisko czołówki, przede mną biegło może z dziesięciu zawodników. Po kilku zakrętach w centrum miasta trasa biegu się wyprostowała, stawała się coraz bardziej stroma i zaczęła przechodzić w serpentynę, której szczyt oznaczony był tablicą Tylicz.
Pogoda na trasie zmieniała się bardzo szybko. Poranek był kapryśny, fundował nam, a to różnej intensywności deszcz, a to wychodzące zza chmur słońce i to wszystko przy niezbyt silnym, ale dokuczliwym halnym wietrze. Już jakiś czas temu straciłem kontakt wzrokowy z prowadzącą czołówką, przede mną w odstępach kilkunastu i kilkuset metrów pozostawało dwoje biegaczy. Podbieg mnie motywował, z każdym metrem zmniejszałem dystans do zawodników przede mną. W pierwszej kolejności doszedłem do biegaczki, jedynej kobiety w czołowej stawce. Postanowiłem się jej trzymać, wyglądała na mocną zawodniczkę. Biegnąc, zapytała mnie o profil półmaratonu, chwilę pogadaliśmy i walczyliśmy razem z mocnym podbiegiem. Po kolejnym zakręcie w górę, okazało się, że to ja mam więcej sił i postanowiłem, może mało dżentelmeńsko, to wykorzystać… przyspieszyłem. Moja przewaga nad nią rosła z każdym metrem. Wiedziałem, że na piątym kilometrze skończy się podbieg i będzie można trochę odpocząć. Liczyłem też, że na zawodników będzie czekał punkt z wodą.
Minąłem kolejny zakręt, pojawiła się nadzieja na zdobycie szczytu, zobaczyłem tablicę drogową Tylicz. Niestety, pojawił się kolejny stromy zakręt i dopiero po nim droga zaczęła się spłaszczać. Na tym pięciokilometrowym odcinku trasy różnica poziomów wynosiła 151 metrów! Niestety, punktu odżywiania na szycie nie było, byłem tym faktem mocno zaskoczony.
Musiałem przebiec jeszcze kilkadziesiąt metrów nim trasa przeszła w mocny zbieg. Po drugiej stronie góry nie padało, droga miała w miarę suchą nawierzchnię, mogłem się więc mocno rozpędzić. Przeglądając profil trasy, zapamiętałem, że przynajmniej przez dziesięć kilometrów będzie mocno z górki, a później kawałek płasko. Starałem się wykorzystać zbiegi, żeby choć trochę nadrobić czas stracony przy wspinaczce na Tylicz. Muszę przyznać, że nigdy wcześniej tak dobrze mi się nie zbiegało jak tego dnia, zresztą bardzo rzadko mam okazję do takiego biegania. Dzięki dużej szybkości zmniejszałem przewagę nad zawodnikiem, którego miałem w zasięgu wzroku. A biegłem naprawdę szybko, osiągając na jednym z odcinków nawet 3.25 min/km.
Mijając kolejny zakręt, zaniepokojony pytałem strażaków, kiedy będzie punkt z wodą. Druhowie nie wiedząc, tylko wzruszali ramionami. Zacząłem się niepokoić, bojąc się odwodnienia organizmu i straty resztek energii.
Trasa zaczęła się wypłaszczać, a ja rozpędzony stopniowo zbliżałem się do zawodnika przede mną. Po chwili biegliśmy już razem. Odetchnąłem! Schowany za plecami, starałem się biec w jego rytmie. Na horyzoncie przed nami pojawił się punkt z wodą. Był to dziesiąty, może jedenasty kilometr biegu i dopiero pierwszy punkt nawadniania. Nie pamiętam, żeby wcześniej jakiś organizator trudnego biegu tak rzadko rozmieszczał stanowiska z wodą. Złapałem butelkę wody i łapczywie gasząc pragnienie, mogłem nareszcie uzupełnić swoją energię. Szybko wróciłem do właściwego rytmu biegu, cały czas trzymając się zawodnika, którego udało mi się dogonić. Zawodnik o imieniu Wojtek, okazał się niezwykle popularnym biegaczem z Muszyny. W kilku punktach na trasie stały grupki jego zagorzałych kibiców. Z wielką energią, trzymając banery w rękach, dopingowali go na trasie. Muszę przyznać, że ten mocny doping także mi się udzielił. Zapytany przeze mnie, kto mu tak kibicuje, rzucił, że to tylko rodzina! W duchu mu zazdrościłem tak licznej i głośnej rodziny.
Minęliśmy Powroźnik, skręcając w kierunku Krynicy Zdroju. Ten odcinek trasy był mi znany. Rok temu biegłem tutaj „Życiową Dziesiątkę”, ale w przeciwnym kierunku. Ten fragment trasy był dość płaski, jednak z każdym kilometrem profil będzie się zmieniał, pnąc się ku górze do samego deptaka – mety półmaratonu. Na płaskim odcinku trasy utrzymuję tempo 3.55-4.05 min/km, jednak gdy trasa zaczęła się wspinać, tempo biegu spadło. Teraz to ja dyktuję warunki rywalizacji, w naszym dwuosobowym „zespole”. Niestety, Wojtek nie wytrzymuje tempa biegu, podbieg zrobił swoje, nie pomagają moje słowa wsparcia.
Biegnę sam, nie oglądając się do tyłu. Coraz trudniej utrzymać mi równe tempo biegu, trasa powoli zmienia kąt nachylenia, wspinając się w kierunku centrum miasta. Do mety było już niedaleko, może dwa, trzy kilometry. Zorganizowanie jednego punktu nawadniania w połowie półmaratonu to stanowczo za mało, czułem jednak, że drugiego punktu już nie będzie. Z opresji wybawił mnie strażak, obstawiający trasę biegu, podając mi butelkę wody. Byłem mu bardzo wdzięczny, tym bardziej, że byłem już odwodniony i zmęczony. Próbowałem się jeszcze zmobilizować na ostatnim kilometrze, pomagali zgromadzeni wokół deptaka kibice. Tutaj łączyły się trasy trzech różnych biegów krynickiego festiwalu, na zawodników czekała wspólna meta. Ostatnie kilkadziesiąt metrów przebiegłem dopingowany przez ostrowieckich biegaczy, którzy startując wcześniej, teraz kibicowali kolegom.
Przebiegając linię mety, zobaczyłem czas na zegarze startowym: 1.28! Byłem mocno zaskoczony tak dobrym wynikiem. Trasa i warunki nie rokowały dobrych wyników, jednak dałem radę! Ostatecznie mój wynik netto: 1.27.58, który dał mi 7. miejsce open i 2. w kategorii M50. Medal 11.Tauron Festiwalu Biegowego wylądował na mojej szyi.
Kibicując zawodnikom, czekałem na moich kolegów. Ostatecznie Marcin Wiśniewski zajął 65. miejsce z wynikiem 1.54.52, a Witek Kozioł zajął 121. miejsce z wynikiem 2.15.22.
Red. jęz. Justyna Harabin, zdjęcia: Witek Kozioł, Konrad Sulik, Festiwal Biegowy – Tomasz Szwajkowski,