Blackmores Sydney Marathon cz. II. Start i półmetek

Po kilku dniach intensywnego zwiedzania Sydney sobotę przed maratonem postanowiłem spędzić spokojniej, poświęcając więcej czasu na relaks i odpoczynek, pamiętając też o właściwym nawodnieniu organizmu.  Przed południem, korzystając z pięknej pogody, udałem się na mały spacer po Darling Harbour, natomiast popołudnie przeznaczyłem na odpoczynek w domu i przygotowania do maratonu, w szczególności skompletowane stroju biegowego. To już stało się rytuałem, kiedy przypinam numer startowy do koszulki technicznej, układam pozostałe elementy stroju: buty, żele, plastry i ładuję zegarek biegowy. Koszulkę techniczną miałem przygotowaną specjalnie na ten bieg przez „Centrum Sport” z Ostrowca Świętokrzyskiego. Start maratonu sydnejskiego przewidziany był na godzinę 7.05, czyli dość wcześnie, musiałem też doliczyć półgodzinny dojazd samochodem i godzinę na dojście do miasteczka biegowego, a także rozgrzewkę przed biegiem i ustawienie się na linii startu. Czyli… musiałem wstać o godzinie 4.30. Prognoza pogody na niedzielę była optymistyczna, słoneczny dzień i do 18 st. C.

W niedzielny poranek obudziłem się jeszcze przed sygnałem budzika, szybka toaleta i mogłem spokojnie zjeść lekkie śniadanie. Białe pieczywo z masłem, dżemem i miodem, sok pomarańczowy, słodka herbata oraz banan to sprawdzony przeze mnie maratoński posiłek. Ubrałem się szybko w przygotowany strój biegowy, na to kurtka, plecak i byłem gotowy do wyjścia. Mick czekał na mnie w samochodzie. Dwudziestominutowa podróż w pobliże parku Bradfield Park, Milson’s Point, gdzie organizatorzy umieścili miasteczko biegowe i linię startu maratonu, upłynęła przy miłej pogawędce. Nie można było dojechać bliżej parku, ponieważ ta część miasta była już wyłączona z ruchu, a teren zabezpieczała policja. Kilkaset metrów dzieliło nas od wejścia na teren miasteczka biegowego zlokalizowanego w parku przy zatoce, pod sławnym Sydney Harbour Bridge. W oddali, w zatoce połyskiwały w promieniach wschodzącego słońca dachy-żagle z Opery Sydnejskiej. W miasteczku biegowym było już dość tłoczno. Setki biegaczy, podobnie jak ja, próbowały się zorientować, gdzie są stoiska z depozytem, toalety i punkty informacyjne. Maraton w Sydney przyciągnął zawodników z całego świata, szczególnie dużo było ich z Azji, nie zabrakło też Polaków. Mimo że nie jest prowadzona klasyfikacja narodowa, to na linii startu spotkałem co najmniej dziesięciu rodaków, z którymi udało mi się porozmawiać. Na tym maratonie nie korzystałem z depozytu, kurtkę i plecak zabrał mi mój kolega Mick, który miał na mnie czekać na linii mety. Pożegnałem się nim i mogłem spokojnie rozpocząć rozgrzewkę, tym bardziej, że było dość chłodno. Do startu zostało pół godziny, zrobiłem kilka zdjęć komórką, przystąpiłem do rozciągania się, później truchtu. Ćwicząc, kątem oka zobaczyłem sporą kolejkę przed przenośnymi toaletami. Ich mała liczba zawsze albo prawie zawsze jest piętą Achillesową maratonów. Postanowiłem stanąć w kolejce, bo do startu zostało ok. 20 minut. Za każdym razem startując w imprezach biegowych na całym świecie, występuje ten sam problem, końcowe minuty przed startem są nerwowe, czy zdąży się na start?

Do toalety dostałem się 7 minut przed startem, po wyjściu z niej – szybki bieg na linię startu do właściwego sektora. Wejścia do poszczególnych sektorów kontrolowali wolontariusze, wpuszczając biegaczy z właściwym oznaczeniem na numerach startowych. Niestety,  w sektorach było już bardzo tłoczno, brakowało czasu i miejsca na przesuwanie się do przodu bliżej linii startu. Zanim ogłoszono start, nie udało mi się dotrzeć w pobliże peacemakerów biegnących na 3.15. Punktualnie o godzinie 7.00 na trasę wyruszyli zawodnicy na wózkach, a o 7.05 ruszył bieg maratoński. Po wyruszeniu elity, ruszył sektor A, w którym się znajdowałem. Powoli, krok po kroku, bieg się rozkręcał. Niestety, zrobiło się bardzo tłoczno i nie można było się rozpędzić, a w oddali nad głowami biegaczy znikały baloniki moich peacemakerów. Pierwszy kilometr pokonałem w 5 min/km, czyli dość wolno, następnie trasa maratonu skręciła na sławny Sydney Harbour Bridge i tu było już dużo luźniej. Drugi kilometr pokonałem już w 4.27. W głowie powracała myśl, że muszę gonić peacemakerów, w  moich planach przedbiegowych zakładałem, że będę się ich trzymał. Wiem, że pogoń za nimi może mnie dużo kosztować, ale postanowiłem spróbować. Na trzecim kilometrze mała pętla na terenie City w sąsiedztwie potężnych wieżowców –  tutaj przyspieszyłem, następne 2-3 kilometry pokonałem w tempie 4.11-4.13. Na piątym kilometrze trasa skręca w prawo w Mackquarie St. i biegnie wzdłuż Królewskiego Ogrodu Botanicznego. W tym miejscu jest pierwszy pomiar czasu (5km-22.07), a tuż za nim punkt odżywiania. Łapię w biegu kubek z wodą z rąk wolontariusza (nienawidzę pić z plastikowych kubków, ale nie mam wyjścia), mimo że od startu mam także w rękach małą butelkę z wodą, która mi służy do popijania żeli energetycznych. Trasa na tym odcinku jest prosta, lekko pnie się w górę, przebiega przez Hyde Park, później biegnie wzdłuż Flinders St. moje tempo na tym odcinku spada do 4.24-4.30.

Biorę żel energetyczny, popijam wodą z butelki, chociaż za chwilę jest kolejne stanowisko odżywiania. Ciągle gonię moich peacemakerów. Wbiegamy  w Moore Park Road, gdzie jest pierwsza nawrotka, wreszcie widzę, ile dzieli mnie od moich baloników. Odległość nie jest duża, może 150 metrów, więc jeszcze przyspieszam. Biegniemy niedaleko Allianz Stadium, pięknego stadionu sportowego. Mijam oznaczenie dziesiątego kilometra trasy i tutaj jest drugi pomiar czasu (10km-43.32). Za punktem organizatorzy umiejscowili kolejny punkt odżywiania, na którym łapię kubek z izotonikiem (tym razem w papierowym kubku!). Biegnie mi się dobrze, chociaż przed startem miałem trochę obaw o mój odcinek lędźwiowy kręgosłupa, któremu zaszkodziła długa podróż do Australii. Nie jest jednak źle! Dobiegam  wreszcie do moich peacemakerów (na 3.15). Pomyślałem, że teraz trochę odetchnę i zwolnię. Ustawiłem się z tyłu sporej  grupy zawodników skupionych przy biegaczach dyktujących tempo, było tutaj trochę tłoczno, ale i tak poczułem ulgę. Kolejne kilka kilometrów biegliśmy razem, wykonując pętlę wokół Centennial Park, tempo biegu spadło do 4.25-4.35. W parku organizatorzy ustawili kolejny punkt odżywiania (na 12,5 km), z którego skorzystałem. Wykorzystując  zamieszanie na tym punkcie, wyprzedziłem grupę, aby mieć więcej miejsca wokół siebie. Utrzymywałem lekką przewagę nad grupą (z 3.15), co kilometr delikatnie dokładając parę metrów. Wciąż biegło mi się dobrze, skupiłem się więc na papugach (Ary), których w Australii mnóstwo lata nad głowami. Tutaj, niesamowicie skrzeczących, było wyjątkowo dużo. Na piętnastym kilometrze kolejny pomiar czasu (15 km-1.05.22), po chwili kolejny punkt odżywiania, piję co najmniej kubek na każdym punkcie – raz wodę, raz izotonik. Na następnym kilometrze kolejna nawrotka, widzę, że mam już ok. 100 metrów przewagi nad grupą i kolejna pętla po parku, tylko w przeciwnym kierunku. Utrzymuję tempo 4.18-4.28, sięgam po kolejny żel energetyczny, za chwilę będzie nowy punkt odżywiania. Zbliża się dwudziesty kilometr maratonu, cały czas mam dużo siły, pogoda sprzyja biegaczom, mimo że robi się coraz cieplej. Wiem, że jestem dobrze przygotowany, wybiegałem setki kilometrów, ale zmiana czasu, bardzo długa podróż i problem z kręgosłupem mogą się ujawnić  – takie myśli krążyły mi po głowie. Jak będzie? To się okaże. Druga pętla po Centennial Park się kończy i maraton wraca na trasę w stronę City (20 km-1.27.36), znów przebiegniemy pod sławnym mostem w stronę Darling Harbour. Połówkę  maratonu pokonuję w czasie 1.32.00, to wynik, który daje mi nadzieję. Cdn.

 

Red. jęz. Justyna Harabin, zdjęcia: Sydney Running Festival i własne

Komentarze