Miałem takie wrażenie, że oficjalna część maratonu pełna różnych atrakcji mocno się przedłużała. Nie martwiłem się tutaj o to, że „wystygniemy”, bo tak naprawdę niewiele osób miało możliwość normalnej rozgrzewki. Chcieliśmy już najzwyczajniej wystartować, bo każdy z nas w transporcie na miejsce startu oraz w miasteczku biegowym spędził w sumie kilka godzin. Nie wyobrażam sobie, co wtedy mieli w głowach biegacze z czwartej fali, której start przewidziany był dopiero na godzinę 11.00.
Czekając na swój ruch
W naszej strefie startowej zgromadzono wytrawnych biegaczy. Każdy, kto biega maraton w trzy godziny, musi być już dobrym zawodnikiem z przynajmniej kilkuletnim stażem. Obok naszej strefy na kolejnym pasie drogowym, odgrodzonym betonowymi zaporami, przewidziany był start męskiej elity maratonu startującej także o godz. 9.40.
Zbliżała się godzina startu, napięcie wśród zawodników rosło, nawet nie wiem kiedy padł sygnał startowy. Powoli tłum biegaczy ruszył i zaczął się rozpędzać. Uniesiony tłumem, mijając linię startu, uruchomiłem zegarek. Wokół fruwały rzeczy i czapki, których chcieli się pozbyć zawodnicy. Ja także odrzuciłem moje polarowe nakrycie głowy.
W końcu biegnę! Jestem wolny i szczęśliwy
Trudno to zrozumieć, ale równolegle z dolnego poziomu mostu startował w tym samym czasie ten sam maraton (zielona strefa), którego drogi złączą się na dwunastym kilometrze. Myślę, że bez takich rozwiązań nie byłby możliwy start tak dużej liczby biegaczy. Przy 49. edycji maratonu byłem spokojny, że wszystkie rozwiązania zostały wcześniej dobrze sprawdzone. Z niecierpliwością czekałem, jak organizatorzy przygotowali punkty odżywiania dla tak dużej liczby zawodników.
Wbrew obawom już od pierwszego kilometra dało się biec praktycznie w zakładanym tempie. Most Verezzano-Narrows okazał się szeroką arterią komunikacyjną, nie było tak oczywistego ścisku towarzyszącego pierwszym maratońskim kilometrom. Pozytywnie także byłem zaskoczony równym tempem zawodników zgromadzonych w mojej strefie startowej. Mimo dużej ilości biegaczy na trasie biegło się naprawdę dobrze. Poranny chłód i kilkugodzinne oczekiwanie zrobiło swoje, każdy z zawodników biegł jak w transie. Atmosfera startowa także mi się udzieliła, było to widać po czasach osiąganych na każdym kilometrze.
Sam most Verezzano-Narrows ma ponad trzy i pół kilometra długości. Kiedy koncentrowałem się na biegu, nie zauważyłem, że pierwszy z piątki mostów, które przebiegamy w czasie maratonu, się skończył. Opuszczamy okręg Staten Island, wbiegamy do Brooklynu, tutaj biegacze mają do pokonania najdłuższą część maratonu. Co ciekawe na odcinku kilku kilometrów trasa maratońska przebiega trzema różnymi drogami (dla stref pomarańczowej, zielonej i niebieskiej), łącząc się na wspomnianym dwunastym kilometrze.
Niesamowity doping i nogi same niosą…
Z mostu zawodnicy zbiegają w lewo, po chwili opuszczamy 95th Street i jesteśmy na 4th Avenue, którą to aleją dobiegniemy do miejsca łączenia się różnych tras nowojorskiego maratonu na dwunastym kilometrze. Pierwsze pięć kilometrów pokonuję w czasie 19.52, szybko jak na maraton. Niesamowity doping niesie i to bardzo. Równe tempo biegaczy w strefie sprzyja szybkiemu bieganiu, ale czy to rozsądne? Wtedy jeszcze miałem nadzieję, że dam radę utrzymać takie tempo. Oczywiście nie było to do końca logiczne, bo nie byłem jakoś superprzygotowany, a nowojorska trasa w opinii większości biegaczy należy do wymagających.
Na nic ostrzeżenia weteranów tego maratonu o tym, aby nie poddawać się euforii w pierwszej części trasy, kiedy zbiegając z mostu, wpadamy na tłumy mocno dopingujących kibiców. Tym bardziej, że trasa w tej części jest lekko z górki, a doping jest mocny, głośny i nieustający, wzmacniany ustawionymi średnio co 500 metrów zespołami muzycznymi i DJ-ami, którzy naprawdę dają czadu. Do tej pory kołacze mi po głowie motyw muzyczny z filmu „Rocky” Eye of the tiger, który usłyszałem kilkakrotnie. Mając doświadczenie już czternastu maratonów, niestety znów poddałem się chwili, zwiększając tempo biegu, ulegając tej niesamowitej atmosferze.
Z niepokojem czekałem na pierwszy punkt odżywiania, który organizatorzy przygotowali na trzeciej mili (4.8 km). Później punkty były rozmieszczone co milę (1.6 km) – tak podają organizatorzy, ale jakoś trudno mi uwierzyć, że były tak często. Ostatni punkt miał być na 25 mili (40.2 km). Same stanowiska były dobrze zorganizowane, stoły ustawiono na długim odcinku, z obu stron jezdni. To umożliwiało sprawną obsługę dużej ilości biegaczy, tym bardziej, że punkty obsługiwali wolontariusze z doświadczeniem i do tego w sporej liczbie. Łącznie przy maratonie pracowało ponad 5000 wolontariuszy. Pracowało i to jak! W punktach odżywiania, na stolikach znajdowały się: woda źródlana o miło brzmiącej dla nas Polaków nazwie „Poland Spring” i napój izotoniczny „Gatorade”. Niestety, wszystkie napoje podawane były w papierowych kubeczkach, z których – jak wiecie z innych wpisów – nie lubię pić. Dużym plusem organizacyjnym jest to, że użyte w imprezie kubeczki poddają się recyklingowi! Oprócz wody i izotoniku przygotowano żele energetyczne (na 11 i 18 mili) i banany (na 20-23 mili).
Nowojorskie ulice są długie i proste, ciągle biegniemy 4th Avenue, towarzyszy nam nieustający doping niesamowitych nowojorczyków. Staram się wkomponować w ten nastrój, przybijam piątki dzieciom i dorosłym. Widać po uśmiechach, że wszyscy mają wielką radość z uczestnictwa w tym biegowym święcie. Kolejne punkty odżywiania spełniają swoją rolę, biorę żele energetyczne, pilnując odżywiania i nawadniania organizmu. Biegnąc ten odcinek, widzę kątem oka zawodników, którzy przemykają równoległą ulicą do naszej. Pomyślałem, że to pewnie biegacze, którzy wystartowali ze strefy startowej zlokalizowanej na niższym poziomie mostu. Zbliżamy się do 10 km, na którym jest kolejny pomiar czasu. Łapię czas: 39.38.
Biegnę ciągle szybko, za szybko!
Na 8 mili (12.8 km) łączą się różne przebiegi tras maratońskich, od tego miejsca (Lafayette Ave) do mety funkcjonuje jedna trasa. Widać to po szybkim zwiększeniu się ilości biegaczy na drodze, jednak nie zrobiło się jakoś specjalnie ciasno. Przy równym tempie biegaczy funkcjonuje pewna stabilizacja wśród zawodników, którzy biegną wokół ciebie. Raz ty ich wyprzedzasz, później to oni są trochę przed tobą. Pojawienie się nowych biegaczy zakłóca już wypracowaną równowagę na trasie, wywołuje lekki niepokój. Oczywiście po jakimś czasie sytuacja wraca do normy, wokół ciebie pojawiają się już poznane twarze (bardziej znane koszulki).
Biegnąc Lafayette Avenue, oddalamy się od East River, trasa staje się lekko pagórkowata. Nie zmieniają się dwa elementy – tłumy kibiców i liczba biegaczy wokół ciebie. Mijam piętnasty kilometr (58.39), skręcając z powrotem w stronę rzeki. Ciągle utrzymuję dobre tempo biegu, czyli euforia Nowego Jorku cały czas działa.
Znaleźliśmy się w dzielnicy Williamsburg, biegnąc Bedford Avenue w stronę East River i mostu, który nazywa się podobnie jak dzielnica. Ciągle jesteśmy na Brooklynie, ale jakimś innym. Nie ma tutaj zbyt wielu kibiców, praktycznie tylko pojedyncze grupki, poza tym policja i wolontariusze. Panuje tutaj cisza niespotykana (wcześniej i później) na trasie, wyjątkiem są miejsca, gdzie ustawiły się zespoły muzyczne. Williamsburg, jak wcześniej przeczytałem to dzielnica ortodoksyjnych Żydów, podobnie jak położona na drugim brzegu rzeki na Manhattanie – dzielnica Lower East Side. W mojej pamięci zostaną chasydzi z brodami i pejsami, wystrojeni w czarne kapelusze i chałaty, którzy niecierpliwie próbują przejść ulice, przecinając trasę maratonu, zupełnie nie zwracając uwagi na biegaczy. Podobny widok pamiętam z Jerozolimy, kiedy biegłem maraton w 2016 roku.
Opuszczając Williamsburg, wbiegamy do dzielnicy Greenpoint, w której mieszka liczna polska społeczność. Na trasę maratonu wróciły tłumy kibiców, mocny doping i sporo polskich akcentów. Doping się przydaje, ponieważ pagórkowaty Williamsburg odcisnął swoje piętno i zacząłem odczuwać trudy tego maratonu. Już wiem, że nie będzie łatwo utrzymać tak wysokie tempo. Dwudziesty kilometr pokonuję w czasie: 1.19.57. Ciągle nieźle! Dalej trasa maratonu biegnie wzdłuż Manhattan Avenue w kierunku mostu Puławskiego. Przed samym mostem mijam oznakowany półmetek maratonu. Łapię czas: 1.24.30. Ten wynik mnie trochę przestraszył, biegnę za szybko! W głowie kołaczą mi myśli, że końcówka może być ciężka.
Generalnie pogoda (poza zimnym rankiem) cały czas sprzyja biegaczom, właśnie zrobiło się cieplej, ale nie gorąco, trochę wieje wiatr, ale to nie przeszkadza. Mamy piękne, słoneczne, choć chłodne nowojorskie przedpołudnie. Pomyślałem, że pewnie nie uda mi się dziś zrzucić ewentualnego niepowodzenia na pogodę! Muszę walczyć! Wbiegam lekko pod górkę, na most Puławskiego – to drugi most, który dziś pokonuję. Przepływająca pod nim rzeka Newtown Creek oddziela Brooklyn od następnego okręgu na trasie maratonu – Queens.
Jesteśmy w Queens, którego kawałek zdążyłem już poznać po przylocie do Nowego Jorku. Zatrzymałem się tutaj u znajomych. Edward i Róża, jeszcze raz dziękuję za gościnę.
Trasa maratonu w tym okręgu to dosłownie kilka kilometrów krętych dróg, przebiegających przez jedną z dzielnic – Long Island City. Zbiegając z mostu Puławskiego, skręcamy w lewo, aby po chwili skręcić w prawo, w Vernon Boulevard. Biegniemy równolegle do East River. Po kilku zakrętach płaski odcinek trasy kończy się podbiegiem na most Quennsboro Bridge. Na moście mijamy oznaczenia dwudziestego piątego kilometra trasy maratonu (czas: 1.40.47), który wypada nad wyspą Roosevelta. W tym miejscu żegna nas Queens, a wita po raz pierwszy – okręg Manhattan.
Jak odnaleźć ukryte rezerwy energii?
Manhattan przywitał nas gorącym dopingiem. Zbiegając z mostu, staram się wyrównać oddech i tempo biegu. Trasa maratonu skręca w prawo i przechodzi w długą, ponad pięciokilometrową prostą biegnącą wzdłuż First Avenue. Pierwszy odcinek alei jest pagórkowaty, drugi – bardziej płaski i ciągnie się aż do mostu. Na moście mijam oznaczenie trzydziestego kilometra trasy maratońskiej (czas: 2.01.35). Niestety, coraz trudniej mi jest utrzymać wysokie tempo biegu. Wyraźnie słabnę! Nie pomaga mi już nawet bardzo głośny doping. Trochę się to dzieje za wcześnie, ale nie poddaję się. Próbuję w sobie znaleźć jeszcze jakieś ukryte rezerwy.
Przed nami kolejny most oraz kolejny okręg Nowego Jorku. Czwartym mostem na trasie maratonu nowojorskiego jest Willis Avenue Bridge, łączący Manhattan z okręgiem The Bronx. Podobnie do Queens także tutaj trasa maratonu przebiega przez jedną z dzielnic The Bronx – Mott Haven i to na odcinku tylko trzech kilometrów. Z mostu zbiegamy Willis Avenue i odbijamy w lewo na kolejne ulice 135th St. oraz 138th St. Po kilku zakrętach jesteśmy na ostatnim moście na trasie maratonu: Madison Avenue Bridge.
Ponownie znaleźliśmy się na Manhattanie, teraz od strony Harlemu. Biegniemy sławną Fifth Avenue, której najbardziej znany odcinek jest wzdłuż Central Parku. Manhattan ponownie wita nas tysiącami kibiców, doping jest tutaj niesamowity. Na początku Fifth Avenue mijam oznaczenie trzydziestego piątego kilometra maratonu (czas: 2.23.41), zostało już naprawdę niewiele do mety. Trasa maratońska na chwilę zostawia Fifth Avenue, omijając Marcus Garvey Park, aby ponownie wrócić na sławną ulicę Nowego Jorku. Biegniemy teraz wzdłuż Central Parku, po najbardziej pofałdowanej części trasy, której profil nie zmieni się aż mety. Tutaj dla większości zawodników rozpoczyna się prawdziwy maraton, także dla mnie!
Ten odcinek na długo zapamiętam!
Ostatnie cztery kilometry trasy maratońskiej biegnie się po samym Central Parku. Z Fifth Avenue, na wysokości jeziora o nazwie Jacqueline Kennedy Onassis Reservoir, trasa maratońska odbija w prawo, w głąb parku na East Drive. Ten odcinek zapamiętam na długo! Biegnę, ale już zupełnie siłą woli, płacę po raz kolejny za euforię i brak dyscypliny w pierwszej części maratonu. Tylko siłą woli staram się utrzymywać słabe tempo biegu, „ciesząc się”, że udaje mi się biec. Mijają mnie kolejni biegacze i nic nie mogę zrobić, tylko oglądam ich oddalające się plecy. Po chwili mijam oznaczenie czterdziestego kilometra trasy maratońskiej (czas: 2.47.18). Siłą woli próbuję się zmusić do zwiększenia tempa na tych ostatnich dwóch kilometrach, niestety nie mam sił. Kolejni biegacze mnie wyprzedzają, jest między nimi także Polak, widzę po koszulce. Doping kibiców nie słabnie, a ja mam jedną myśl w głowie – żeby tylko nie złapał mnie skurcz! Bardzo wolno mijają kolejne minuty, a odległości do mety jakby nie ubywa. Został kilometr, pięćset metrów. Walczę tylko ze sobą! Wyciągam z saszetki polską flagę z napisem Ostrowiec Świętokrzyski, próbuję nią machać do kibiców. Już widzę trybuny i samą metę. Już blisko! Meta!
Trwaj chwilo…
Oczywiście nie jestem na niej sam. Równocześnie, przed i za mną biegną dziesiątki biegaczy. Łapię czas – jest życiówka! 2.57.51! Pierwsza połowa maratonu zapracowała na drugą, dużo słabszą! Organizatorzy przepychają nas dalej od mety, w głąb Central Parku. Ten obszar wyłączony jest dla kibiców. Jesteśmy tylko my – maratończycy i pomagający nam wolontariusze. Wreszcie medal ląduje mi na szyi, ciężki, w kolorze złota, w kształcie jabłka – bo Nowy Jork to Jabłko. Otaczają nas fotografowie, którzy nie mają nad nami litości. Po chwili folia ochronna trafia na moje plecy, za chwilę worek z prowiantem i napojami jest w moich rękach. Cały czas idziemy wydzielonym korytarzem w kierunku miejsca odbioru depozytu lub poncza. Niestety, kolejne może dwa kilometry w nogach. Zmęczony, ale szczęśliwy docieram na miejsce, gdzie stoją samochody UPS. Odbieram swój bagaż i kładę się na trawie. Wokół mnie dziesiątki takich jak ja – zwycięzców. Jak mi teraz dobrze! Chwilo trwaj! Dopiero po chwili czuję, że robi mi się zimno. Muszę się przebrać i uzupełnić płyny. Dociera do mnie, że ukończyłem maraton nowojorski i jeszcze poprawiłem życiówkę. Mogę spokojnie wracać do domu!
Wyniki: 49.TCS New York City Marathon – Piotr Dasios,
czas: 2.57.51, nr bib startowy: 5558, miejsce open: 1267, w kategorii M 50-54: 58, kat. narodowa: 14
Róża i Edward dziękuję za gościnę w Nowym Jorku!
Red. jęz. Justyna Harabin, zdjęcia: własne oraz NYC Marathon